Hey po 25 latach zawiesza działalność. Wiadomość ta huknęła na fanów kapeli Kasi Nosowskiej jak grom z jasnego nieba. Zespół, który przez ćwierć wieku zawsze był i istniał w świadomości słuchaczy, usuwa się w cień. Na szczęście, dali nam jeszcze ostatnią szansę na powiedzenie sobie „do zobaczenia” i pod szyldem Fayrant Tour wyruszył w podróż po największych polskich halach koncertowych. Zapowiedziany na 2 grudnia występ w Poznaniu wyprzedał się w ekspresowym tempie, kolejny dodany na dzień wcześniej spotkał ten sam los. Ja miałem to szczęście zdobyć bilet na pierwszy zaanonsowany koncert, by przekonać się, że mój związek z Hey’em jest graniem na moich nerwach i emocjach!
Ale po kolei.
Słucham Hey gdzieś od 19. roku życia, a zaczęło się od Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!, potem migiem pochłonąłem pierwsze cztery albumy, a w ciągu jednego roku zobaczyłem ich na żywo aż 4 razy. Było to niczym pierwsze nastoletnie zauroczenie. Człowiek wciąga się w związek maksymalnie całymi emocjami, nie widząc w drugiej osobie żadnych wad. Tak samo ja nie widziałem ich w Hey wtedy. I trwało to wiele, wiele lat. Zdążyłem pomyśleć, że już mi to nawet przeszło. Nadal uwielbiam ten zespół, ale nie sądziłem, że słysząc wczoraj na żywo z pierwszego rzędu Anioła, Fate czy Dreams się rozpłaczę.
A jednak! I powiem to wprost – Hey z pełną premedytacją zagrał na moich sentymentach.
A zaczęli mocno nieprzewidywalnie jak na koncert wspominkowy, bo od numeru z jedynego ich albumu, który uznaję za nieudany. Ale potem było już tylko pieszczenie publiczności starymi hitami. Zespół, który w ciągu 25 lat kariery stworzył 11 albumów (nie licząc koncertówek i kompilacji), we wspominaniu swojej przeszłości pominął tylko jeden z nich. Czasy grunge’owych początków przypomniały m.in. One of Them, Schisophrenic family, Ho i nieśmiertelna Moja i twoja nadzieja. Progresywne eksperymenty jeszcze z czasów Piotra Banacha w zespole miały reprezentację w postaci chociażby Anioła, Kataszy i Heledore. I nie zabrakło rockowych przebojów zespołu z pierwszej dekady 2000 – m.in. [sic!], Muka, Cudzoziemka w raju kobiet i Mimo wszystko. Fani obcykani z dyskografią Hey dostali przegląd po całej historii swego ulubionego zespołu.
A skoro już wspomniałem o Piotrze Banachu, to trzeba powiedzieć, że bez jego obecności na tym koncercie nie byłoby aż tak mocnego ładunku emocjonalnego. Założyciel Hey pojawił się gościnnie na każdym koncercie tej trasy i wykonał z zespołem kilka utworów. Paweł Krawczyk i Marcin Macuk się usunęli ze sceny, zatem w Arenie dostaliśmy krótki występ „pierwszego Hey’a”. I się zwyczajnie popłakałem z samej świadomości tego widoku.
Każdy bywalec koncertów Hey, wie jaka jest specyfika ich koncertów. Całej reszcie tłumaczę – Nosowska stojąca jak słup soli, bardzo rzadko zagadująca do publiczności, zespół tylko odwala swoje i się nie pokazuje nawet za bardzo do przodu. Cóż – ten koncert był tego totalną przeciwnością (i mam podejrzenia by twierdzić, że jest tak na całej trasie)! Perkusista Robert Ligiewicz wyłazi zza zestawu i macha do publiczności nawołując do oklasków, gitarzyści co chwila się uśmiechali do pierwszych rzędów. A Kasia nie dość, że rzucała anegdotami jak z rękawa, to jeszcze wykonywała ruchy, które można by nawet nazwać jakąś sceniczną choreografią! Podzieliła się też bardzo ciekawą myślą znalezioną w niedawno kupionej książce – mianowicie, że „aureolę dzieli tylko kilka centymetrów, żeby stać się stryczkiem”. A przypomniała ją sobie po wykonaniu Mikimoto-król pereł.
Jak było wiadomo jeszcze przed startem trasy, na koncercie pojawią się goście specjalni. Tutaj byli to Igor Herbut z zespołu LemON oraz Mela Koteluk. Oboje najpierw zaśpiewali w duecie z Kasią, a potem solo jeden z utworów Hey. Powiem szczerze – wiedziałem, że Herbut ma nietuzinkowy głos, ale kiedy zaczął śpiewać z Kasią Z rejestru strasznych snów, to po prostu zdębiałem. A kiedy wykonał solo List, to wszystkim zgromadzonym na Arenie momentalnie opadły szczęki.
Mela Koteluk również doprowadziła publiczność do wielkiego entuzjazmu swoim wykonaniem, choć trzeba przyznać że nie z takim pozytywnym szokiem jak wcześniejszy występ Igora. Jej wykonanie Piersi ćwierć z Kasią, a później solowo hitowego Kto tam? Kto jest w środku? były zwyczajnie dobre. Wystarczył sam fakt, że do takiego występu doszło, by zadowolić zgromadzonych.
Do samego końca Hey swoim repertuarem oraz konferansjerką Kasi grał na moich emocjach. Podczas wykonania najnowszego singla w tle oglądaliśmy archiwalne zdjęcia kapeli. Piotr Banach przypomniał historię powstania Hey. Kasia na sam koniec przedstawiła całą ekipę koncertu, łącznie z menadżerką i technicznymi. A repertuar, który objął wszystkie utwory, które sześć lat temu odkrywałem na początku mego związku z Hey wybrzmiały perfekcyjnie. A tuż przed startem koncertu serce waliło mi jak opętane. Świadomość tego, że przez długi czas ich nie zobaczę i nie usłyszę jest naprawdę nie na moje nerwy. Będę za Hey’em bardzo tęsknił. Doskonale wiedząc, że to nie było „żegnajcie”, tylko „do zobaczenia!”.
Więcej zdjęć z koncertu znajdziecie na moim fanpage’u.