Już kiedyś stwierdziłem, że Lanie Del Rey udała się niesamowita sztuka stworzenia własnej marki, która do dziś w zasadzie jest niepodrabialna. Inne debiutantki tego samego okresu, jak Lady Gaga czy Amy Winehouse szybko doczekały się swoich naśladowczyń – zarówno muzycznych, czy wizerunkowych, a ich starsze doświadczeniem koleżanki próbowały coś ugrać na ich patentach. Tymczasem Lana Del Rey jak się pojawiła w 2012, tak dalej jest w mainstreamie jedyna w swoim rodzaju. Od lat konsekwentnie budująca swoją muzyczną markę, nie podobną do nikogo innego na listach Billboardu. I to z muzyką zupełnie nieprzebojową, bo wielki sukces pierwszego albumu zdarzył się przypadkiem. I od czasów Video Games wciąż jest tak samo. Najnowszy album tylko to wszystko powyższe potwierdza.
Jednak niech was wszelkie bóstwa bronią od twierdzeń, że „Chemtrails Over The Country Club to szósty raz to samo co już było”. Absolutnie nie. Ale faktem jest, że jest to materiał dla słuchaczy co najmniej przyzwyczajonych ze stylistyką artystki – ciężką w popowym brzmieniu, z dominującymi gitarami folkowymi i Laną śpiewającą ciszej niż większość jej koleżanek (pomijając niezbyt udany Lust For Life). Wydaje się jakby na poprzednim albumie (Norman Fucking Rockwell z 2019) Lana wreszcie odnalazła swoją idealną półkę i teraz jedynie kontynuuje podróż po Ameryce w kabriolecie. Jest tu dużo punktów wspólnych – przywiązanie do lat 70 i 80 w muzyce, pełno folk i americany oraz tworzenie wokół siebie swoistej mitologii. Zdecydowanie duża w tym zasługa producenta Jacka Antonoffa, który pewnie w przerwach od pracy z Laną robił ostatnie albumy Taylor Swift – zatem podobieństwa obu artystek nie powinny nikogo dziwić. Spokojnie, nie ma mowy o kopiowaniu. Jest najwyżej siostrzane porozumienie dusz.
Niewiele artystek w mainstreamie wydaje albumy jako dzieła, które należy słuchać od początku do końca, bez przełączania poszczególnych numerów. Zazwyczaj jest to zbiór przypadkowy, gdzie od razu słychać co ma polecieć do radia, a co zostało wrzucone na zapchajdziurę. Na szczęście, Lana na Chemtrails… daje nam konkretne historie opowiadające o dzikości serca (Wild At Heart), niewinności (otwierające album White Dress) i religijności (Tulsa Jesus Freak). Poniekąd to samo co już dostarczała – ale zawsze innymi słowami i w innym tempie. I to tempo z nami jest tylko przy słuchaniu całości – od początku do końca. Wyciągnięcie nawet jednego kawałka ze środka działa na niekorzyść. Bo to trochę jakbyśmy wyrwali jeden rozdział z książki i próbowali czytać jak osobną książkę – nie uda się to. Chemtrails Over The Country Club należy posłuchać w całości i wtedy przekonać się, czy jesteśmy w stanie rezonować z artystką. Ja jestem może nieco staromodnym gościem, ale uwielbiam albumy jako spójne całości – dlatego kupuję taką Lanę w 100%. Tak, winyl już mam zamówiony.
Mój znajomy, Paweł Opydo, kiedyś stwierdził, że muzyka Lany jest dla niego TLDR, co rozwija jako „Too Lana Del Rey”. I chyba lepszego określenia na to nie ma, bo samo nazwisko wokalistki tak bardzo zżyło się z jej stylem, że to po prostu jej własna kategoria. Chemtrails Over The Country Club to dokładnie taka płyta: Too Lana Del Rey.