Bardziej jednak przemowa: Florence + The Machine „Everybody Scream”

Bardziej jednak przemowa: Florence + The Machine „Everybody Scream” post thumbnail image

Szósty album Florence + The Machine. Można tym rozpocząć jak i od razu podsumować całą dyskusję odnośnie Everybody Scream. Bowiem jest to rzecz, która jest solidnie zrobiona, wykonana bez zarzutów, ale nie wnosi nic rewolucyjnego w dyskografię zespołu Florence Welch. Kwestia tego, czy musi to robić.

Wszystkie części składowe muzyki Florence + The Machine są na Everybody Scream obecne. To znaczy, że mamy to samo jak na niemal każdym wcześniejszym albumie. Podbijające napięcie gitary, mocne bębny, pianino i chóry? Są. Wokalistka pokazująca pełne spektrum możliwości swego głosu od niskich tonów do wzniosłych okrzyków? Jak najbardziej. Tematy duchowości, mistycyzmu, feminizmu, burzliwych relacji międzyludzkich i cierpienia? Też są. Czy można w takim razie wysnuć zarzuty, że „to już szósty album brzmiący tak samo jak wszystkie poprzednie”? Niby tak. Ale jak to zawsze w przypadku Flo, trzeba się bardziej wsłuchać. Bo na miano „zapchajdziury” jest to rzecz zbyt rzemieślnicza.

Poprzednie albumy były pełne potencjalnych singli, które można było typować śmiało już przy pierwszych odsłuchach. Na Everybody Scream – poza tytułowym trackiem – ciężko szukać kolejnego „klasycznego” następcy Shake It Out czy Rabbit Heart. Tutaj jest zarówno bliżej do surowości brzmienia z How Big, How Blue, How Beautiful oraz do najmniej rozbudowanego instrumentalnie High As Hope. Da się już nawet odczytać pewien wzorzec – HB,HB,HB było albumem bardzo energicznym, po którym przyszedł spokojniejszy HAH. W 2022 zespół wrócił z Dance Fever, albumem tak „florence’owym” jak tylko się da. Trasa z tym materiałem okazała się niemal zabójcza dla wokalistki, do tego doszła trauma po poronieniu, zatem na następcy – czyli na Everybody Scream – zmieniamy środki wyrazu na oszczędniejsze.

Akcenty są rozłożone po równo – tyle samo spokojniejszych momentów co szybszych. Ale nie umiem pozbyć się wrażenia, że na niektóre wolniejsze utwory brakło pomysłów – posłuchajcie Buckle i Music By Men jeden po drugim, a zrozumiecie o co mi chodzi. 

Szybsze numery na albumie są za to w większości dobrze zaaranżowane, ale mniej angażujące niż te największe koncertowe bangery. Może poza Witch Dance, które – znowu – przypomina erę HB,HB,HB. Ciężko mi też po jednym dniu wybrać swoich ulubieńców, co mi się osobiście nigdy wcześniej u Flo nie zdarzyło. Żeby nie było – pod kątem produkcyjnym i kompozycyjnym nie ma się czego czepiać. Jest to solidne rzemiosło muzyczne, nie będzie to żaden wstyd w dyskografii zespołu. Ten album jedyne co robi nieprawidłowo, to nie zapada w pamięć tak łatwo jak poprzednie.


Zdecydowanie najciekawszym utworem okazuje się singlowe One Of The Greats – nagrane niemal „na setkę” z post-punkową gitarą Marka Bowena z IDLES oraz z Flo wyczytującą swoje słowa o frustracji na zmaskulizowany showbiznes.

Tytuł i pierwszy singiel obiecywały naprawdę sporo dobrego, drugi singiel jeszcze bardziej. W ostatecznym rozrachunku zamiast krzyczenia mamy więcej zwykłego głośnego mówienia. Ale wciąż wartego posłuchania.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *