Cierpienie przekute w muzykę: Lily Allen „West End Girl”

Cierpienie przekute w muzykę: Lily Allen „West End Girl” post thumbnail image

Odkąd tylko debiutowała, była równie pyskata i nieokrzesana medialnie co bracia Gallagher. O seksie i erotyzmie śpiewała równie chętnie co dziś Sabrina Carpenter. Używała odmian słowa „fuck” tak gęsto co później Lana Del Rey. Jej twórczość miała wpływ na to o czym dziś śpiewają i mówią m.in. Olivia Rodrigo, Billie Eilish, Lorde, Halsey czy Charli XCX. I chociaż debiutowała prawie 20 lat temu, to dziś mówimy dopiero o jej piątym albumie. Bo ona wydaje płyty tylko wtedy, kiedy ma coś konkretnego do powiedzenia. Dziś staje przed nami jako kobieta dokonująca brutalnej wiwisekcji swego rozpadającego się małżeństwa. Proszę państwa, oto jeden z najlepszych albumów 2025 roku – West End Girl od samej Lily Allen.


W muzyce popularnej (i nie tylko) jest coś takiego jak „revenge album” czy też „divorce album”. Artysta, którego cierpienie związane z rozpadem związku/małżeństwa jest analizowane na oczach brukowców i portali plotkarskich, bierze sprawy w swoje ręce i na następnym wydawnictwie pokazuje swój punkt widzenia. Bez filtra, bez kompromisów, bez zwracania uwagi na to jak zostanie odebrane. Po prostu wyśpiewuje swoje przeżycia. Przerabialiśmy to chociażby z Lemonade Beyonce, 808s & Heartbreak Kanye Westa, Funhouse P!nk, 30 od Adele, ostatnim albumem Shakiry, a na polskim podwórku czymś takim była Sadza Brodki. Niektórzy się mogą czepiać, ze to nic innego jak publiczne pranie domowych brudów, ale do jasnej cholery, artyści właśnie po to mają swoją sztukę żeby w niej opowiadać swoje historie na własnych zasadach.

I tym właśnie jest West End Girl Lily Allen. Historiami o ranach, które zadał jej były mąż. A słuchanie tych historii wbija w fotel, ale też nie pozwala się od nich uwolnić.

O kwestiach muzycznych zasadniczo nie ma co rozmawiać, bo ta frakcja nigdy nie była w twórczości Allen najważniejsza. Jej muzyka to od zawsze był czysty pop oparty na żywym brzmieniu. W pojedynczych piosenkach da się usłyszeć flirty z country, electro, R&B, reggae, jazzem czy rapem. Ale to zawsze był pop. Czasami były z tego przeboje radiowe, czasami tylko dobre piosenki. I tu nic się nie zmieniło pod tym kątem na West End Girl. Czasami można z tego wyłuskać ciekawe smaczki, np. drum’n’bass w Ruminating, samplowanie Lumidee w Beg For You (niech ktoś to wyśle do radiostacji!), a zamiłowanie Lily do estetyki country słychać w Madeline. Ale muzycznie to ta sama Lily co zawsze. Bo u niej trzeba po prostu słuchać co ona ma powiedzenia.

Jest to koncept-album o tym jak rozpada się związek. Zaczyna się od poszukiwania domu świeżo poślubionych małżonków i nagłej wiadomości, która zmusza do tymczasowego rozstania (tytułowe West End Girl). Z czasem pojawiają się niepokoje, przeczucia, złe myśli (Ruminating, Sleepwalking), a potem następuje konfrontacja z bolesną prawdą. Gniew (Pussy Palace), żałoba i coraz więcej natrętnych myśli o swoim życiu (Just Enough, Beg For Me). Aż w końcu akceptacja swego stanu i świadomość, że trzeba iść dalej. Teksty są bezpośrednie do bólu i nie zmuszają do myślenia „co autor miał na myśli”, przez co jest to jeszcze bardziej szczere i uderzające. Lily po prostu z najdrobniejszymi szczegółami śpiewa o sobie.


Lirycznie nigdy nie gryzła się w język, więc ostrzeżenie „explicit” na co drugiej piosence nikogo tu nie powinno ruszać. Ale tak otwarta jeszcze nigdy nie była. I mam nadzieję, że teraz – po wyrzuceniu światu swojego bólu – czuje się wolna. Lily opowiadała, że historia na albumie „nie jest w 100% autobiograficzna, ale nawiązuje do jej doświadczeń”. Podejrzewam, że wokalistka nie dopuściła się dosłownie mściwego zamordowania kochanki męża (ja tak interpretuję te wystrzały w Madeline), ale to absolutnie nie odbiera uczucia autentyczności i szczerości tego albumu. Powiem więcej – ten album to praktycznie gotowy scenariusz filmowy.

Były mąż Lily, o którym mowa, to David Harbour – znany chociażby z niesamowicie popularnego serialu Stranger Things, który już niedługo wraca z finałowym sezonem. Nie chcę wysnuwać teorii, że Lily wydała album właśnie teraz, po to by jej ex-mąż był na językach mediów powodu z swej niewierności, a nie pracy. Ale coś czuję, że nie będzie to przyjemny okres promocyjny dla aktora. Lily zrobiła to do czego miała prawo – opowiedziała swój ból swoją sztuką. Ona jako kobieta zdradzona nie ma się czego wstydzić. Można jej tylko pogratulować siły, która pozwoliła jej to cierpienie przekuć w jeden z najlepszych albumów 2025 roku.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *