Kiedy 20 czerwca jechałem do Katowic na weekend motywowany tylko czterema nazwami, nie wiedziałem że poznam imprezę, na której będzie mi się chciało bez wytchnienia tańczyć i się bawić do wschodu słońca. Że zobaczę miasto pełne kontrastów, które mnie wręcz zaczaruje. Że rozpocznę tegoroczny sezon festiwali wielką, potężną imprezą. Mój debiut na katowickim Tauron Nowa Muzyka uważam za bardzo udany.
Nowa Muzyka nigdy nie była mocno w centrum moich planów festiwalowych. Co roku zaledwie paru artystów mnie ciekawiło – jak np. rok temu Sampha, Son Lux czy Fever Ray, ale nigdy nie miałem impulsu by rzucać się na tę imprezę. Kiedy w listopadzie ogłoszono pierwszego headlinera, to już nie miałem wyboru. Trzeba było się zorganizować na wyjazd do Katowic, żeby pionierów elektroniki zobaczyć na żywo.
Nie wiedziałem kompletnie, czego mogę się spodziewać – poza pełną halą koncertu. Sama muzyka Kraftwerk też nie jest mi bardzo mocno znana – poza takimi evergreenami jak The Robots, Autobahn czy Tour de France. Ale jestem doskonale świadom, że to Kraftwerk jako pierwsi wiedzieli, że to muzyka na loopach i syntezatorach wkrótce zrewolucjonizuje świat (pewnie za czasów ich początków wszyscy na to stwierdzenie kazali by mi się puknąć w czoło), a bez nich nie byłoby Depeche Mode, Eurythmics, Soft Cella czy całego dzisiejszego techno. Poszedłem na ich występ z całego szacunku dla ich dorobku i wpływu na muzykę.
To, że półtorej godziny przed startem już tworzyła się gigantyczna kolejka, było do przewidzenia. W szczególności, że do pełnego odbioru show potrzebne były okulary 3D – a przynajmniej tak zapewniali organizatorzy, i trzeba było je odebrać jeszcze przed wejściem na halę. Jakoś cudem się mnie i moim znajomym udało się na nie załapać (podobno pół godziny przed startem koncertu już ich zabrakło) i czekaliśmy na start… właściwie sam nie wiem czego.
Przez następne półtorej godziny trwało multimedialne widowisko. Czterech panów za konsoletami, w neonowych strojach, a za nimi obrazy w technologii 3D. I, powiem szczerze, mogłoby się obyć bez tych ostatnich. Znaczy się, bez samego 3D, nie obrazów. Wizualizacje do poszczególnych utworów stanowiły integralną ich cześć podczas koncertu, ale większość czasu spędziłem bez okularów. Bo muzyka wgniatała w ziemię. Stało się i chłonęło te przeboje całym ciałem, kiedy syntezatory i basy wibrowały po hali katowickiego MCK. Niesamowite przeżycie. To nie był koncert do skakania i śpiewania z zespołem. To był performance do wnikliwego słuchania i oglądania. A takich już nie powstaje wiele, a na pewno nie spod rąk weteranów muzyki.
No dobra, ale nie samym Kraftwerkiem TNM żyło. Zwłaszcza, że ja nie kupowałem karnetu wiedziony tylko pierwszym headlinerem. Kiedy później do line-up’u dołączały takie nazwy jak GusGus, Skepta i Rhye, to dopiero wtedy zakup 3-dniowego karnetu był obowiązkiem. Szczególnie koncert otwarcia w wykonaniu ostatniego wymienionego zapamiętam na długo. Bo NOSPR.
Dawno żaden przestrzeń koncertowa nie zrobiła na mnie takiego piorunującego wrażenia jak budynek Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Począwszy od fasady, wykończenia wnętrza i oświetlenia, a skończywszy na samej sali koncertu. W pewnym momencie przemiła pani z obsługi NOSPR zapytała mnie, czy chcę by zrobić mi zdjęcie, bo zauważyła jak biegam po całym obiekcie fotografując każdy kąt i ścianę. Potem jeszcze podzieliła się ze mną historyjkami z innych koncertów organizowanych w NOSPR. Jeśli to przeczyta, pozdrawiam ją serdecznie! A sam koncert Rhye to była istna magia. Cudowna akustyka obiektu pozwalała na idealne słyszenie nawet w przedostatnim rzędzie. Kiedy koncert się skończył i na sali rozbłysły światła, wszyscy byli zawiedzeni „jak to już koniec?!”.
Cała Strefa Kultury zlokalizowana na terenie Muzeum Śląskiego też mnie zauroczyła swoim nieco industrialnym klimatem. Festiwal był tak zgrabnie porozkładany, że spod jednej sceny na drugą szło się dostać maksymalnie w pięć minut (przy moim tempie chodzenia, a ja podobno szybko chodzę), a po drodze zawsze znalazł się jakiś „wodopój” lub punkt gastro. Cholernie mi się to podoba.
Na samej imprezie miałem 3 punkty obowiązkowe – Kraftwerk, GusGus i Skeptę. W przypadku całej reszty zdałem się na żywioł i rekomendacje znajomych, więc zaliczyłem jeszcze Jazzanovę, Yvesa Tumora, The Mouse Outfit, Króla i kilka setów na scenie Red Bulla. Zasadniczo, nie mam na co narzekać. Skepta od momentu wejścia z na scenę robił z publicznością co chciał i udowodnił muzycznie, że Mercury Prize 2016 mu się po prostu należało. Jazzanova pod koniec koncertu już straciła werwę, ale wciąż szło się miło pobujać na rozpoczęcie festiwalowego dnia pierwszego. Sala wypchana na brzegi na GusGus ani trochę nie dziwiła, bo tam aż kipiało od dobrej zabawy (nie dotrwałem na tym koncercie do końca, bo nie miałem czym oddychać). The Mouse Outfit sprawiło, że zatęskniłem za The Roots. A wszystkim przyszłym organizatorom koncertów Yvesa Tumora proponuję – nie stawiajcie mu sceny, bo nie jest mu ona potrzebna. Jemu potrzebna tylko oddana publiczność, która będzie wtórować jego szaleństwom, oraz ochrona która za nim nadąży. A moim największym zaskoczeniem była moja wytrzymałość – byłem w stanie bawić się na setach DJskich do wschodu słońca! Jak na żadnym innym festiwalu!
Teoretycznie, Tauron Nowa Muzyka leży jak najdalej w mojej strefie zainteresowań muzycznych. Lubię elektronikę, do techno i drum’n’bassu się przyzwyczajam, ale żeby biec chętnie na festiwal głownie z tymi nurtami związany? A tu proszę – przeżyłem na takim najbardziej intensywny fizycznie festiwal moje życia. Katowice, chyba się widzimy w Strefie Kultury w następnym roku. I w jeszcze następnym.
PS. Pozdrowienia dla Krzysia, Karoliny, Justyny, Piotrka i Troyanna!
PS2. Po więcej widoków z festiwalu, Katowic i Muzeum Śląskiego, wpadnijcie na mojego Instagrama.