Kiedy 3 miesiące temu poznaliśmy tytuł albumu, który oznacza osobę przeciwstawiającą się masowym oczekiwaniom publiczności, już wtedy można było się domyślać, że droga do stworzenia tego albumu nie była dla Barbadoski prosta. Co już wiedzieliśmy po samym tempie promocji krążka, która zaczęła się już rok temu od nagranego z Kanye Westem i sir McCartney’em FourFiveSeconds, a koniec końców album który dostaliśmy był nagrywany od nowa co najmniej 3 razy i do pierwszego zaanonsowanego kawałka ma się zupełnie nijak. Po takim oczekiwaniu, mogliśmy od ANTi oczekiwać przede wszystkim jednego – jasnej deklaracji wolności Rihanny. Gorzej z przebojami, których przecież od takich supergwiazd jak RiRi się wymaga najbardziej.
Po jednokrotnym przesłuchaniu albumu, zupełnie nie dziwi brak na trackliście FourFiveSeconds (nadawałby się maksymalnie jako bonus track), ani tym bardziej nijakiego American Oxygen. Za to hit Bitch Better Have My Money pasowałby tam jak ulał. Bo jeśli słyszeliście ten kawałek choć raz, to już znacie niemal 3/4 zawartości dźwiękowej ANTi, która charakteryzuje się przede wszystkim takim mieszaniem trapu z r&b. I mam w cholerę dużo szacunku do Rihanny za to posunięcie, które wywindowało ją na poziom gwiazdy, której w nosie rankingi. BBHMM stało się przebojem, bo było to jednorazowe posunięcie w takiej stylistyce. A przynajmniej tak wtedy sądziliśmy. A na albumie znalazł się jeszcze niejeden taki banger przypominający zmieszanie Nicki Minaj z Bangerz (tak, mówię o płycie Miley Cyrus) – chociażby łamane Desperado, singlowe Work któremu udział Drake’a zdecydowanie zaszkodził, Same Ol’ Mistakes (tu już niespodzianka – cover… Tame Impala!) które autorowi bloga przywiodło na myśl 1000th Window Massive Attack i oparte o gospel-reggae Higher. I faktu, że są to rewelacyjne produkcje, będę bronił rękami i nogami, puszczając mimo uszu argument, że nad jednym kawałkiem dłubało tu po osiem osób (w tym sama RiRi przy każdym). Niechby pracowało nawet i sześćdziesiąt, byleby efekt końcowy był smakowity dla uszu. A tutaj jest.
Ale jest jeden zgrzyt. Rihanna jest supergwiazdą, a od takich chce się chwytliwych kawałków. Których na ANTi jest jak na lekarstwo. Poprzednie albumu Rihanny mogły się podobać lub nie, ale takie We Found Love, Only Girl, Diamonds i Umbrella od razu zostały zapamiętane po samej premierze. Na ósmym krążku gwiazdy do tego statusu można nadawać się jedynie Kiss It Better przypominający nieco zupełnie nieudany moim zdaniem klimat krążka Rated R (te czasy kiedy RiRi zaczynała być bardziej „dirty” niż „bad” i robiła samodzielnie pisane kawałki ze Slashem). Bo cała reszta tamtej ciężkiej mieszaniny jest dobra, ale nawet słuchacz Eski pokręci nosem mówiąc „a ja to bym wolał coś bardziej do potupania nóżką”. Bo do popu z kategorii kobieca ambicja mamy m.in. Banks, MØ czy nawet Lykke Li, a nie Rihannę, która raczej nawet nie aspiruje do ligi tych pań. I żeby być fair, to na finał dostaliśmy przyjemnie dla ucha i radia balladki – takiego Love On The Brain którego nie powstydziłaby się Lauryn Hill.
Czekaliśmy na album, który jeszcze na początku roku nie zapowiadał się na żaden konkretny krok w świadomości muzycznej Rihanny. Dostaliśmy jednoznaczne potwierdzenie chęci bycia artystką niezależną od słupków na Billboardzie. Najbliższe miesiące (i bliska trasa koncertowa) pokażą, czy Rihannie to wyjdzie na dobre, czy ANTi podzieli los Rated R, po którym dostaliśmy robione rok po roku średnie albumy – ale naładowane przebojami.