Albumy mojej 30tki: „Out Of Time”

Albumy mojej 30tki: „Out Of Time” post thumbnail image

Rok 1991. W warszawskim Teatrze Dramatycznym po raz pierwszy zostanie wystawione Metro. ZSRR chyli się ku upadkowi. Deep Purple zagra swój pierwszy koncert w Polsce. Ukaże się pierwszy numer Super Expressu. Z taśmy produkcyjnej zjedzie ostatni Fiat 125p, zwany „dużym Fiatem”. Na ekrany kin wejdą Milczenie Owiec, Thelma i Louise oraz druga część Terminatora. W Bułgarii odbędą się pierwsze wolne wybory. Polska zostanie przyłączona do Internetu.
W tym samym roku będą też miały premierę albumy, które za jakiś czas staną się ważnymi wydawnictwami w historii muzyki. Z okazji ich przypadającego w tym roku 30-lecia wspomnę tu o kilku z nich.
Czemu akurat o tych? Cóż – jestem ich równolatkiem.
Urodziłem się w 1991 roku.


W 1988 roku R.E.M. dopełniło swoje zobowiązania kontraktowe ze swoją pierwszą wytwórnią I.R.S. Records. Zespół po pięciu albumach wtedy w USA był na fali wznoszącej i niejedna wytwórnia chciała go pozyskać w swoje szeregi. Bill Berry, Peter Buck, Mike Mills i Michael Stipe zdecydowali się na współpracę z Warnerem, który miał obiecać zespołowi pełną wolność artystyczną. Wydany jeszcze w tym samym roku album Green ugruntował pozycję zespołu na ryku amerykańskim. Ale najlepsze dopiero nadchodziło. 12.03.1991 ukazuje się Out Of Time – album, który wywindował R.E.M. do statusu międzynarodowych gwiazd rocka i dał im ich największy hit – Losing My Religon. Album, który kończy dziś 30 lat.

Będę szczery – dyskografię R.E.M. znam bardzo wyrywkowo. Zdarzało mi się odpalić Automatic For The People, Collapse Into Now oraz Around The Sun. Ale do Out Of Time zawsze ciągnęło mnie najmocniej. I nie ma co ściemniać, Losing My Religion było tego powodem. Pamiętam jak słyszałem ten utwór w radiostacjach regularnie będąc gówniarzem i nie rozumiejąc ani jednego słowa. Chyba dopiero gdzieś po skończeniu technikum pierwszy raz usłyszałem w całości Out Of Time. Ale bankowo ktoś inny musiał mi tę płytę puścić po raz pierwszy, bo ja wtedy jeszcze mocno w popie siedziałem.

Czym Out Of Time broni się po trzydziestu latach? Moim zdaniem, zespołowi udała się tu sztuka osiągnięcia łatwego i przyjemnego brzmienia – takiego wręcz radiowego – przy jednoczesnym byciu wiernym alt-rockowym korzeniom. Nie ma przydługich utworów (wersja podstawowa trwa niecałe 45 minut), jest kilka przyswajalnych singli, ale zespół wciąż był tam sobą. Najbardziej zaskakuje to, że mimo olbrzymich naleciałości country – mniej lub bardziej oczywistych, to album dał radę osiągnąć z tym olbrzymi sukces komercyjny. Podobno Stipe i ekipa po raz pierwszy pisali utwory od razu z myślą o aranżacjach na mandoliny, organy i akustyczne gitary, zamiast później dogrywać te instrumenty w postprodukcji.

R.E.M. w 1991

Strony albumu na winylu są opisane jako „Time Side” i „Memory Side”. Szczerze mówiąc, nie mam zielonego pojęcia czy ma to jakieś znaczenie, ale ja osobiście jeszcze inaczej podzieliłbym tę płytę. Na „poważną” i „co oni sobie tam myśleli?”. Oczywiście w tej drugiej znalazłoby się Shiny Happy People, o którym ja naprawdę nie wiem co myśleć. Niby słodkie, wesołe, takie poptymistyczne wręcz (utwór miał być czołówką serialu Przyjaciele), ale – bądźmy szczerzy – pasuje tam jak pięść do nosa. Podobnie mam z brzmieniem Radio Song. Tekst jest o kiepskim kawałku w radiu, tymczasem muzycznie jest to tak radiowe, że bardziej się nie dało. Tak samo trochę nie rozumiem jak powstało Belong, które sprawia wrażenie jakby Stipe chciał swoim śpiewem zagłuszać wiadomości w TV. Lubię ten kawałek, ale ponownie – chciałbym wiedzieć co oni sobie myśleli nagrywając to.

I na drugim biegunie tego samego krążka są takie rzeczy jak Low – głębokie, basowe cudo, Near Wild Heaven jakby wyrwane z dyskografii The Cure czy ociekające Texasem Texarana i Country Feedback. No i oczywiście Losing My Religion ze swym uduchowionym tekstem. Jeśli macie konto na Netflixie, to polecam obejrzeć odcinek programu Song Exploder, gdzie członkowie R.E.M. opowiadają ze szczegółami historię powstania tego szlagiera, od każdego instrumentu z osobna do tekstu. I teraz zestawcie te wszystkie utwory obok samego Shiny Happy People. I to właśnie dla mnie jest esencja całego Out Of Time.

Zaryzykuję stwierdzenie, że Out Of Time to chyba najbardziej porąbana płyta R.E.M. – chociażby ze względu na samą tracklistę. I chyba właśnie dlatego, ta płyta aż tak dobrze ze mną rezonuje i tak dobrze na mnie działa. Jest równie porąbanym trzydziestolatkiem jak ja.