Zrobiłem to. Wreszcie, po tylu latach porażek. Rzuciłem wszystko i pojechałem na Przystanek Woodstock.
Przez całe lata Woodstock znałem wyłącznie z mediów i opowiadań. Czasami słyszałem o jednej wielkiej wspólnocie, raz o „festiwalu narkomanów”. Od jednych ludzi dowiadywałem się o dobrej zabawie, od innych o wstrętnej atmosferze. Zawsze chciałem to sprawdzić sam. I udało się to dopiero teraz. Teraz dopiero mogę powiedzieć, że wiem czym jest Przystanek Woodstock, bo go przeżyłem.
W Kostrzynie nad Odrą spędziłem łącznie 4 dni (29 lipca – 1 sierpnia) plus jeden dzień na powrót woodstockowym pociągiem przez 12 godzin. No właśnie, skoro już o pociągach mowa…
Pierwszy potwierdzony woodstockowy mit – pociągi na Woodstock to nieustająca impreza! Jechałem do Kostrzyna całkiem sam i już przez to wzbudzałem wśród współpasażerów (a także później wśród innych festiwalowiczów) lekką sensację. Otóż, tam każdy przyjeżdża z jakąś ekipą lub chociażby partnerem/partnerką. A ja – totalnie sam jak kołek. A pociąg, jak się okazało, służy głównie do tworzenia nowych relacji towarzyskich. Po kilku dniach imprezowania mogę powiedzieć, że napędziłem sobie mnóstwo nowych kumpli.
Udało mi się z nowymi znajomymi z pociągu rozbić w całkiem wygodnym miejscu blisko woodstockowego Lidla, Pokojowej Wioski Kriszny i płatnych pryszniców, blisko do strefy Play, a do scen też niedaleko (nie licząc ASP). Zatem niemal wszystko co potrzeba miałem na wyciągnięcie ręki z krótkim spacerkiem. A mimo tego, że dojechałem do Kostrzyna dopiero około piątej nad ranem, a dwie godziny później byłem gotowy z namiotem – nie mogłem usiedzieć na miejscu i migiem poszedłem zobaczyć wszystko co się da!
Drugi woodstockowy mit potwierdzony – znajdziesz tam wszystko i każdego! Począwszy od przyjezdnych z Niemiec i Francji, poprzez punków i skinów wszelakiej maści bawiących się ramię w ramię, skończywszy na cosplay’ach Gandalfa Szarego i postaci z Gwiezdnych Wojen. Tam każdy może być tym kim chce.
Kolejną rzeczą, która mnie uderzyła był rozmach. Z relacji wiedziałem, że do Kostrzyna przyjeżdża kilkaset tysięcy ludzi, jednak ta liczba nie była dla mnie czymś namacalnym. Nigdy bowiem nie spotykałem się z takim tłumem na jakimkolwiek festiwalu. Krążąc po całym terenie Przystanku Woodstock zobaczyłem co to znaczy „ponad pół miliona ludzi”. Kolejki do wszystkiego – do punktów gastronomicznych, do sklepów i do ładowarek. Namiot na namiocie i wszędzie utworzone „wioski” – każdy skrawek Polski (i czasami też Europy) zaznaczał swoją obecność. Oraz nigdy niekończący się tłum ludzi. Nieważne gdzie byłeś i o której – zawsze widziałeś olbrzymi tłum ludzi idących gdzieś przed siebie.
Kolejny mit woodstockowy, tym razem niepotwierdzony – to nie jest festiwal brudasów. Owszem, jest tam bałagan – ale taki sam uświadczycie na każdym innym festiwalu open-air’owym. Codzienne kolejki do natrysków i kranów, a także do płatnych pryszniców (trwające czasami do późnego popołudnia) zdecydowanie odrzucają tę tezę. I nie ma też tak, że to jeden wielki festiwal taplania się w błocie. W takowym chlapie się tylko ten, który ma na to ochotę. Tak jak niżej podpisany to czynił trzeciego dnia festiwalu. Za to wszechobecny przy Dużej Scenie kurz i pył mocno się dawał we znaki – jeszcze do niedzieli wręcz kichałem na czarno. Widok ludzi z zamaskowanymi twarzami na nikim nie robił wrażenia.
W kolejce po piwo
Posted by Karol Ludwikowski on Thursday, July 30, 2015
No dobra, ale co ja takiego na Woodstocku robiłem?
Przede wszystkim, to co zwykle na festiwalach – koncerty. Mnogość atrakcji muzycznych nawet mnie przyprawiła o zawrót głowy i chęć szybkiego nauczenia się klonowania się. Zobaczyłem takie wielkie gwiazdy jak Within Temptation, Shaggy’ego i Modestep, ale nie stroniłem o polskich akcentów w postaci Meli Koteluk, Voo Voo czy Comy. Jednak o samych koncertach poświęcę osobny wpis.
To, że zawsze na koncerty i festiwale jeżdżę sam, to nie oznacza, że jestem samotny. Jeszcze przed wyjazdem wiedziałem kogo będę mógł spotkać na terenie Kostrzyna i zaliczyłem krótkie schadzki z m.in. Stanley’em, Rednaczem i długo niewidzianymi znajomymi z Trójmiasta.
Wszedłem na backstage festiwalu w asyście Jurka Owsiaka – o tym więcej też później.
Potańczyłem w strefie Play. Sponsor festiwalu zrobił dobrą robotę w kwestii zaopatrzenia prądu do telefonów festiwalowiczów, atrakcji muzycznych – można było obejrzeć koncerty z głównej sceny na dodatkowym telebimie lub potańczyć do bardziej klubowej muzyki, co uczyniłem parę razy (parę dziewczyn nagrywało mój taniec na swoje snapchaty, pozdrawiam je serdecznie). I chwała Play’owi za rozdawane na festiwalu bandanki.
Zobaczyłem Woodstock z lotu ptaka na diabelskim kole Allegro – niesamowity widok.
Stałem w niebotycznych kolejkach do wszystkiego – strefy Lecha, woodstockowego Lidla, stoisk Coca-Coli i punktów gastro. No cóż – ciężko żeby nie było kolejek, kiedy w jednym miejscu masz blisko ponad pół miliona ludzi. Za to – o dziwo – dostanie się tuż pod główną scenę nie stanowi absolutnie żadnego problemu.
W środę próbowałem dostać się na koncert The Analogs do sceny Pokojowej Wioski Kryszny. Próbowałem – bo tłum nie pozwolił nawet mi dotknąć ścian namiotu. Później do Kryszny zaglądałem już tylko rekreacyjnie, ale jakoś nie odważyłem się zjeść tamtejszego menu.
Taplałem się w błocie podczas koncertu Proletaryat. Byłem brudny, zapiaszczony i cholernie szczęśliwy.
Jedynym miejscem, którego nie odwiedziłem na festiwalu był szpital polowy. I bardzo się z tego cieszę.
To wszystko (i jeszcze więcej) stworzyło dla mnie piękny festiwal. Widziałem Woodstock i już wiem czym jest Woodstock. Wracam tam za rok!
Pojutrze was zabiorę na przechadzkę po woodstockowym backstage’u!