Każdy muzykoholik na jakimś etapie – najczęściej nastoletnim – musiał sobie przysposobić jakąś kapelę. Musiał sobie znaleźć co najmniej jeden taki band, który pokocha najmocniej. Na punkcie którego będzie wręcz wariował. Którego nowy album kupi w dniu premiery, a poprzednie jak najszybciej uzupełni w swojej płytotece. Którego koncertu w pobliżu za nic nie przegapi. Którego plakaty będą wisiały w każdym możliwym punkcie jego pokoju. Którego dokonania, ewolucje w brzmieniu i roszady w składzie będzie śledził na bieżąco.
Pierwsze zachłyśnięcie się nowymi idolami jest zawsze bezkrytyczne. Łykamy jeden kawałek/album w całości bez słowa narzekania. Po kilku dniach znamy już na pamięć cały jeden krążek, przy okazji sprawdzamy poprzednie. Wtedy utrwala się uwielbienie do kapeli. Potem dochodzi do tego ładunek emocjonalny. Wraz z kolejnymi przeżyciami w życiu – czy to złymi czy dobrymi – przypisujemy do siebie jakiś kawałek ukochanego zespołu. Niczym puzzle składamy sobie historię swego życia opowiedzianą piosenkami tegoż. Co jeszcze bardziej wzmacnia uczucie do zespołu i jego muzyki. Zaczynamy się z nim wręcz utożsamiać.
Kiedy słucha się tych płyt kilka miesięcy później, słyszymy co innego. Co chwila zwracamy uwagę na inne aspekty dźwiękowe, tekstowe, a zwłaszcza – emocjonalne. Teksty i melodie z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z przesłuchania na przesłuchanie nabierają dla nas zupełnie innych znaczeń. I innych ładunków emocjonalnych w nich zawartych. Utwór, wobec którego przechodziliśmy obojętnie, kilka miesięcy później stanie się naszym osobistym hymnem. Lub odwrotnie.
Dlatego też ciężko jest słuchać nowego albumu ukochanego zespołu. Bo nasze zdanie o nich nigdy nie będzie wiarygodne. Bo zmieni się prędzej czy później. Doskonale wiedząc, że będziemy ten album zapętlać znacznie częściej niż inne premiery, nigdy nie będzie dwa razy tak samo go słuchać. W przypadku nowego albumu ukochanego zespołu nie jesteśmy w stanie dojść do naszego ostatecznego, finalnego zdania o tym albumie.
I nigdy nie będziemy mieli dwa razy takiego samego podejścia. Bo to za każdym razem będzie dla nas inna płyta.
PS. Zasadniczo, to nie jest wpis o Paramore. Ale pozwoliłem go sobie zilustrować ich zdjęciami promocyjnymi do najnowszej płyty. Bo to właśnie oni mnie zainspirowali do tego przemyślenia. I tym samym daję odpowiedź wszystkim, którzy pytają mnie „co sądzisz o nowym Paramore”.