Trent Reznor. Żywa legenda. Dla mnie – mistrz, wsparcie życiowe, inspiracja. Nie pamiętam już, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Nine Inch Nails, ale wiem że z początku się przestraszyłem tych dźwięków, przestraszyłem się tego gościa. Nie jest to łatwa muzyka, ale – nie wiedząc czemu – postanowiłem ją sobie wklepać w siebie niemal na siłę. Udało się, w czym niewątpliwie pomagały mi moje fatalne nastroje i problemy uczuciowe. Ale obecnie muzyka NIN jest jedną z tych, za które dam sobie odciąć nogę i rękę. Soundtracki do The Social Network i The Girl With The Dragon Tattoo skomponowane przez Trenta również były moimi towarzyszami w bezsenne noce. A teraz mój mistrz do spółki z małżonką Mariqueen Maandig, oraz długoletnimi współpracownikami Robem Sheridanem i Atticusem Rossem wciela w życie nowy, mroczny plan. Plan pod kryptonimem How To Destroy Angels, który wszedł w trzecią fazę. Fazę nazwaną tajemniczo Welcome Oblivion.
Poprzednie fazy były krótkie, niewielkie, a pomiędzy pierwszą a drugą częścią demonicznego planu była za długa przerwa. Ale to była cisza przed burzą, która właśnie nadeszła. Niszczenie się rozpoczęło. I jest to zaprawdę piękne niszczenie aniołów.
To z pozoru nic nowego, nieskomplikowanego, nic odkrywczego, nie przełamuje żadnych granic, jak to zwykł robić mój mistrz nagrywając kolejne albumy Nine Inch Nails. Synth-popowe, elektroniczne brzmienia, perkusyjne loopy, plus dość przeciętny ale czysty i delikatny głos małżonki Trenta. Jedynie od czasu do czasu usłyszę sam mózg operacji. Ale, nie wiedząc czemu… mnie to hipnotyzuje. Wszystkie utwory po kolei się scalają ze sobą na krążku, przez co cały czas „witam zapomnienie”. Bez chwili spokoju. Nie żebym się skarżył. Wprost przeciwnie.
Co mnie w tym najmocniej czaruje? Ten wszechobecny mrok, niepokój, strach – ukryty zarówno w melodii, jak i w tekstach. Ba, nawet patrząc na samą okładkę przeszywa mnie dreszcz niewiadomej. Niewiadomej, która fascynuje i przeraża.
Co, gadam jak nawiedzony? Bez ładu i składu? Wiem, zdaję sobie z tego sprawę. Ale to tylko moje emocje. Emocje, które wciąż nie opadły, odkąd włożyłem do odtwarzacza ten album. I nie spodziewajcie się, że umiałbym o nich normalnie pisać. Bo nie umiem.
Rob, Atticus, Mariqueen, i oczywiście tobie Trent – dziękuję wam. Niszczcie anioły dalej tak pięknie.