Osiem lat czekania na dzisiejszą premierę Hardwired… To Self Destruct sprowokowało mnie do zadania sobie tego tego pytania i postawienia samego siebie jako dyskutanta – czym w czasach dzisiejszego rocka i metalu jest Metallica?
Zespołem-legendą?
No jasne, tylko czy to wystarczy na stałe podtrzymywanie statusu największego zespołu świata? Prawda, takie albumy jak Master of Puppets czy Kill’em All zdefiniowały ich jako mistrzów gatunku, wiele metalowych debiutantów znajduje w tych płytach inspiracje. Za to należą im się wielkie pochwały, a wymienione dzieła należy pokazywać i utrwalać młodszym pokoleniom. Czy można jednak nazwać ich tak dzisiaj, w momencie kiedy rzeczywistość metalu definiują albumy znacznie młodszych, ale za to cholernie przebojowych kapel jak Five Finger Death Punch, Gojira, Mastodon lub Hatebreed? Nawet w porównaniu do chociażby Slayera, który swe płyty wypuszcza w miarę regularnie (nie zawsze dobre, to trzeba przyznać) i swój status stale podtrzymuje, przypominając o sobie starszym fanom, a młodszym dając do zrozumienia, że niekoniecznie należy ich traktować przez pryzmat wczesnych płyt. A Metallica ostatnio wyłącznie traktowała się jako pomnik, który można najwyżej pucować na glanc. Co daje przyczynki do następnego twierdzenia…
Reliktem przeszłości?
Który sam zamiast koncentrować się na przysłowiowym „tu i teraz”, bez przerwy rozpamiętuje to co było. Na setki sposobów – rocznicowymi koncertami i trasami (chociaż pomysł grania w całości „Czarnego Albumu” był całkiem OK), fabularyzowanym filmem koncertowym Through The Never, remasterami albumów. Dodajmy do tego fakt, że ostatnie dokonania studyjne są przez fanów i krytykę przyjmowane dość chłodno, więc nie dziwota, że o Metallice większość ludzkości woli mówić że faktycznie „skończyła się na Kill’em All„.
Zespołem wyłącznie koncertowym?
A to byłaby dla Hetfielda i spółki najbezpieczniejsza opcja. Nawet jeśli w Polsce statystycznie grają co rok-dwa lata, to na ich występy wciąż walą tłumy oddanych fanów – zarówno tych, którzy wiedzieli ich setki razy, oraz młodszych, którzy czasów And Justice For All nie mają prawa pamiętać (np. ja – mam tylko tyle lat co Nothing Else Matters). Co by nie mówić, James, Kirk, Lars i Robert dają naprawdę świetne koncerty i nawet gdyby od dekady nie dodaliby ani jednego premierowego kawałka do setlisty, wciąż mogliby robić imprezy ze znakiem „wyprzedane”. Co udaje im się nawet dzisiaj. Metallica to wciąż trademark zdolny zarabiać na żywo niezłe pieniądze. Może warto o nich myśleć w takim wariancie, niż…
Pośmiewiskiem?
Tak kiepskie płyty jak St. Anger i Death Magnetic, ciągłe przedłużanie nagrań okraszone kiepskimi wymówkami (jak np. Kirk tłumaczący się że zgubił iPhone’a z riffami), kontrowersyjna decyzja o nagraniu albumu z Lou Reedem (nie pamiętam, żeby jakiekolwiek inny album zbierał tak skrajne opinie), sprawa Napstera, po której dalej ciągnie się smród za Larsem, plus klapa finansowa Through The Never (po którym zaczęły się plotki o rzekomym bankructwie zespołu) dały ku temu potężne pole do popisu. Do tego stopnia, że na nowy album czekali wszyscy i nikt. A teraz, kiedy wreszcie wyszedł, wielu krytyków zapewne zrobi sobie z poprzednich wpadek dodatkową pożywkę, która bezkarnie pozwoli im zmieszać Hardwired.. To Self Destruct z błotem.
Sprawnie działającym bandem?
Bo gdyby wszystko powyższe zebrać razem do kupy, to wyłania nam się w sumie obraz całkiem normalnie działającej kapeli, która nie różni się mocno od innych zespołów metalowych. Raz na wozie, raz pod wozem. Swoje najlepsze dzieła już stworzyli, samych siebie już (prawdopodobnie) nie przebiją, więc może zwyczajnie powinniśmy dać im spokój i przestać oczekiwać od nich złotych gór?
Tak, wiem – ja tu tylko zadaję pytania. Ale chcę, byście ze mną poszukali odpowiedzi. Czym jest Metallica w 2016?
PS. Obszerniejsza recenzja o Hardwired… To Self Destruct będzie trochę później. Bo obecnie nie jestem w stanie o tym albumie powiedzieć nic więcej poza „podoba mi się”.