64. Konkurs Piosenki Eurowizji dobiegł końca. Za rok widzimy i słyszymy się w Holandii (brawa dla Duncana Laurence’a!), tymczasem zastanówmy się – co o Europie – i Australii – powiedziała nam tegoroczna Eurowizja?
Polska zawsze najbardziej poszkodowana.
Do przejścia do finału zabrakło Tulii zaledwie dwóch punktów – maksymalnej noty nie dostaliśmy od nikogo, tylko jury z Finlandii dało nam 10, a widzowie z Islandii i Francji dali nam 8. Szczerze? Ja nawet nie łudziłem się na finał dla Polski. Za to fakt jak wysoko polscy widzowie jak i jury docenili Australię – zarówno w półfinale jak i w finale – jest niezłym pretekstem do żartów o niechęci Polaków do Europy.
Islandia lubi się biczować (dosłownie i w przenośni).
Miałem cichą nadzieję, że grupa Hatari ze swoim BDSM-techno spektaklem będzie czarnym koniem tego konkursu, na zasadzie jak Lordi w 2006. Ostatecznie poszło im całkiem nieźle, bo zajęli 10 miejsce. Przy czym zespół też jako jedyny z uczestników postanowił głośno pokazać, że nie wszystko im się w Izraelu podoba. Tegoroczna Eurowizja odbywała się w cieniu wojny na linii Izrael-Palestyna, liczne protesty domagały się odwołania konkursu. Hatari jeszcze przed wyjazdem do Tel-Awiwu otwarcie krytykowali Izrael za działania w Strefie Gazy i zapowiedzieli że „nie będą milczeć”. W trakcie ogłoszenia wyników głosowania jury wyciągnęli flagi Palestyny, które wcześniej próbowano im zabrać. Co skomentowano głośnym buczeniem w hali. Sam zespół, co było widać, miał to kompletnie gdzieś. I ja to mocno szanuję! A jeśli komuś z was występ Islandii przypadł do gustu, to spieszę donieść, że Hatari już w sierpniu zagrają u nas aż 4 koncerty!
Nikt nie lubi „Wielkiej Piątki”.
Kiedy w trakcie podawania wyników jury, kraje tzw. Big Five – mających gwarantowane w miejsce w finale dzięki płaceniu największych składek na EBU – znajdowały się w szarym ogonie stawki, trudno było nie mieć takiego wrażenia. Hiszpania z 7 punktami, Wielka Brytania z 13, nawet gospodarz miał tylko 12 otrzymane od jury z Białorusi. Jedynie Francja i Włochy broniły honoru najbogatszych. A kiedy ogłoszono, że Niemcy dostały od widzów okrągłe ZERO punktów, trudno nie było wybuchnąć śmiechem (fakt, piosenka Niemiec była beznadziejna… ale żeby aż tak?).
Klonowanie jest w cenie.
Kiedyś się mówiło, że Eurowizja to festiwal plagiatów. W tym roku była ona festiwalem średnio udanego klonowania. Grecję reprezentowała Tatiana Okupnik, Wielką Brytanię podróbka Sama Smitha, Białoruś stworzyła sobie Britney Spears z czasów Baby One More Time, Czechy przyjemną dla ucha podróbkę Years & Years, a Szwajcaria wariację na temat Despacito. Nie wspominając o Pitbullu z San Marino (czekam na 10h mix jego wykonania!). A mnie na występie Australii objawiła się Matka Boska z twarzą Basi Kurdej-Szatan. A właśnie, skoro o Australii mowa…
Australia, czyli proście, a będzie wam dane.
Obecność tego kraju na Eurowizji to żywy przykład na to, że jak człowiek bardzo długo o coś prosi, to na pewno to dostanie. Australia bowiem już wiele razy zabiegała o udział w konkursie, ale EBU przez wiele lat im odmawiała. Australijska telewizja transmitowała konkurs od ponad 30 lat, od 2009 wysyłała tam swoich dziennikarzy, a Eurowizja dorobiła się tam naprawdę wielkiego grona fanów, którzy śledzili konkurs bez uwagi na bardzo duże różnice czasowe. W 2015 Australia dopięła swego – dostała zaproszenie do, jak się wtedy zdawało, jednorazowego uczestnictwa podczas jubileuszowej, 60. edycji w Wiedniu, mając zagwarantowane miejsce w finale. Jak się skończyło, wszyscy już wiemy. Przykre jest tylko to, że Australia najpierw stawiała na naprawdę ciekawe utwory w konkursie, by ostatecznie dać się wkręcić w typowy dla Eurowizji pastisz – tegoroczne latanie na kijach było potężnym przeskoczeniem rekina.
Playback jest dla tych, którym już nie zależy.
Od konkursowiczów wymaga się śpiewania na żywo – nic dziwnego. Szkoda tylko, że duża część pozostałych występów poszła z playbacku. A mowa tu o występach tych, którzy już wcześniej wystąpili na Eurowizji – m.in. Dana International z coverem Bruno Marsa (który to występ został potem w retransmisji ocenzurowany przez TVP z powodu pocałunków par jednopłciowych), Mans Zelmerlow i Eleni Forueira w przezabawnym występie z zamianą piosenek. Nawet Madonna w drugiej połowie występu poleciała z playbacku. A skoro już o tym mowa…
Madonna ma was wszystkich gdzieś.
No właśnie, Madonna. W pierwszej chwili sobie myślałem, że skoro Timberlake mógł 3 lata temu wpaść na Eurowizję, to ona tym bardziej. Zwłaszcza że konkurs oglądany przez miliony widzów na całym świecie jest idealną okazją na promowanie nowego albumu. Ale Królowa Pop nie byłaby sobą, gdyby nie wykorzystała takiej okazji do powiedzenia czegoś więcej. Sama informacja o jej przyjeździe wywołała sporo kontrowersji przez konflikty zbrojne w Palestynie. Wiele organizacji broniących praw człowieka wzywało Madonnę do odwołania przyjazdu na Eurowizję, sam Roger Waters napisał do niej list otwarty w tej sprawie. Madonna została również poinformowana przez EBU, aby nie dokonywać żadnej agitacji politycznej. Co zrobiła Królowa Pop? Nie posłuchała nikogo. Nie dość, że wystąpiła, to jeszcze – wbrew czyjejkolwiek woli – przemyciła na scenę tancerzy z flagami Izraela i Palestyny. Bitch, it’s Madonna. Ona ma was wszystkich gdzieś.
PS. Pisane trochę z dystansem, a trochę na serio. W końcu taka też jest sama Eurowizja.
PS2. Wpis zilustrowany moimi ulubionymi występami z finału.