Od momentu ogłoszenia tego koncertu w 2021 (pierwotnie zaplanowanego na marzec 2022 i z wiadomych powodów przesuniętego), wiedziałem już w jakim stanie z niego wyjdę. Bo to nie miał być „zwykły” koncert. To miała być jak przejażdżka walcem po moich nastoletnich wspomnieniach. I nią była. Po ponad dekadzie wreszcie wróciła do Polski i zostawiła mnie zarówno w niezaspokojeniu jak i w poczuciu spełnienia. Avril Lavigne zagrała w Łodzi.
Jako oddany od wielu lat fan, wiedziałem doskonale jak będzie wyglądać setlista, z jakim nastawieniem Avril robi tę trasę i czego mogę oczekiwać po tym występie. Sama zainteresowana już parę razy mówiła, że zawsze chciała robić koncerty na których gra same swoje wielkie przeboje. I fakt, po dwudziestu latach na scenie, bez problemu może zmontować setlistę na ponad godzinny koncert w stylu „greatest hits”. Nawet jeśli trasa koncertowa odbywa się pod szyldem promocji najnowszego albumu, to nie liczcie, że usłyszycie z niego coś więcej niż single. Zasada ta zachowała się też na koncercie w Łodzi. Ale po reakcjach publiczności, jakoś nikt na brak nowości nie narzekał. Zwłaszcza jak tyle lat czekaliśmy na powrót Avril do polskiej ziemi.
Koncert w łódzkiej Atlas Arenie miał szansę być jednym z największych na całej trasie artystki w Europie. Bowiem w większości miast, koncerty odbywają się w halach na kilka tysięcy osób (niemal wszystkie wyprzedane). Tymczasem, w Atlas Arenie zgromadziło się około 10 tysięcy ludzi, co jest również frekwencyjnie największym koncertem Avril w Polsce. Co daje nadzieję, że na jej kolejny koncert u nas nie trzeba będzie czekać kolejnych piętnastu lat.
Jako fan, też byłem doskonale świadomy, że ten koncert wisiał na włosku. Dosłownie dwa dni wcześniej, na koncercie w Stuttgarcie, Avril więcej recytowała niż śpiewała i słychać było, że tak intensywne koncertowanie już daje jej w kość – czy raczej w gardło. Aż do ostatniej chwili, do godziny 21 w niedzielę 30 kwietnia bałem się, czy da radę i czy w ogóle wyjdzie na scenę. Aż w końcu wyszła.
Koncert zaczął się punktualnie. Muzycy wchodzili przy dźwiękach puszczanego z taśmy Bad Reputation, a w tle oglądaliśmy montaż klipów z dawnych lat. Pierwsze walnięcie nostalgią w twarz. Avril zmieniająca się przez lata, od chłopczycy na deskorolce, do pewnej siebie i wciąż niepokornej kobiety. Fala wspomnień przetoczyła mi się przez głowę.
Kiedy stanęła na scenie i krzyknęła „Hey, You!”, to nie mogłem uwierzyć oczom. Osoba, którą przez dwadzieścia lat oglądałem tylko na ekranie telewizora i komputera, stoi przede mną w prawdziwej postaci. Stoi i śpiewa swój ostatni hit, a wraz z nią niemal cała arena (a przynajmniej ta, która stała obok mnie w Golden Circle) krzyczy, śpiewa i wyciąga telefony w górę. I przyznam szczerze, że o to ostatnie nawet nie miałem pretensji, bo też nagrywałem co nieco, żebym miał pewność, że to mi się nie przyśniło.
Complicated, My Happy Ending, I’m With You, Sk8er Boi, Girlfriend – wszystkie hity, które miały wybrzmieć, wybrzmiały i zostały chóralnie wyśpiewane przez zgromadzonych w Atlas Arenie. I bardzo to pomogło Avril, która w wielu momentach była bardzo cicho, nie szarżowała z wokalami i co rusz musiała brać oddech i się czegoś napić. I szczerze mówiąc, gdybym przyszedł na ten koncert „z ulicy”, a nie jako ten bardziej zorientowany i zaangażowany fan – mógłbym być zawiedziony. Zwłaszcza, że sama Avril też nie nawiązywała dużego i częstego kontaktu z publicznością. Ale bywalcy jej koncertów właśnie doskonale wiedzą, że taka jest specyfika występów artystki – jest przebojowa, ale nieco wycofana. Dlatego każde słowo i każdy spontaniczny gest są u niej na wagę złota. A takie na pewno było też zejście ze sceny pod barierki do fanów w pierwszych rzędach w trakcie koncertów oraz zaproszenie pojedynczych fanek do scenę do wspólnego tańca przy Wannabe Spice Girls.
Przy wszystkich relacjach powtarza się też wrażenie, że Avril zostawiła polskich fanów bardzo niezaspokojonych. Nie dziwota – setlista zawierała tylko 13 kawałków, koncert potrwał ledwo ponad godzinę. Nawet jeśli zostaliśmy popieszczeni hitami, to i spośród tych zabrakło kilku – chociażby szlagieru My Happy Ending czy przebojowej ballady When You’re Gone. Ci niezorientowani słuchacze na pewno byli tym rozczarowani. Ja w sumie też, kiedy opuszczałem arenę, ale też pomyślałem, że zaśpiewanie ich mogłoby się dla strun głosowych artystki skończyć źle. W szczególności, że koncert skończył się tak, jakby się przerwał. Avril pożegnała się krótko i szybko uciekła, Żadnego wspólnego ukłonu ze swoimi muzykami, żadnego szybkiego biegu z jednego końca sceny na drugą – nic. Nic dziwnego, że wielu z nas czekało na więcej. Nawet jeśli dostaliśmy samym tym koncertem swoje spełnienie marzeń.
Na pytanie „Ile razy w trakcie koncerty poleciały mi łzy?”, odpowiedź brzmi „tak!”. Nieważne czy Avril zagrała klasyk z dawnych lat czy utwór z najnowszej płyty – krzyczałem i byłem na granicy płaczu za każdym razem. Za każdym razem dochodziła do mnie świadomość, że oto tu jestem i wreszcie widzę oraz słyszę na własne oczy i uszy idolkę, która jest ze mną od lat nastoletnich i która wciąż śpiewa te kawałki, które sprawiły że ją pokochałem. Spodziewałem się takiego uczucia w dniu ogłoszenia tego koncertu i tak ten koncert przeżyłem. Na pełnej nostalgii.
Czy był to koncert idealny? Nie. Czy jestem szczęśliwy, że na nim byłem? Tak. Czy pojadę na następny koncert Avril Lavigne gdziekolwiek w Polsce? Oczywiście. Nawet za kolejne 15 lat.