Me and That Man, czyli kto w tym związku jest facetem

Me and That Man, czyli kto w tym związku jest facetem post thumbnail image

Adam „Nergal” Darski i John Porter nagrywają razem płytę. Już sama zapowiedź takiego projektu rok temu wzbudzała naprawdę spore emocje. W piątek doczekaliśmy się finalizacji tego przedsięwzięcia pod nazwą Songs of Love and Death firmowanego szyldem Me and That Man. Tylko trzeba by się zastanowić, kto tutaj jest „Tym Facetem”, bo to nie jest takie oczywiste.

Pod względem marketingowym, „ten facet” to powinien być John Porter. Może to przykra prawda, ale to Nergal jest u nas postacią bardziej znaną medialnie. Niekoniecznie ze względu na dorobek z Behemoth, ale też na coraz częstsze „bywanie” w showbiznesie od czasów jego związku z Dodą czy udziale w The Voice of Poland. Ale po przesłuchaniu Songs of Love and Death odnoszę wrażenie, że to chyba jednak on jest „tym facetem”. Bo na tej płycie zdecydowanie błyszczy John Porter.

A o czym w ogóle mowa, jeśli chodzi o zawartość albumu Me and That Man? O prostym, staromodnym country-folku, inspirowanym chociażby Nickiem Cave’m czy Johnny Cashem. Czuć tu klimat jak z klasycznego westernu – gitara bluesowa sączy się gęsto, gdzieniegdzie przemkną harmonijki, akordeon i smyczki, brak wygładzonego brzmienia. Ten materiał ma swój własny charakter – jest ostry, surowy, bezkompromisowy. Brak tu zbędnych ozdobników (nie licząc nienaturalnie brzmiącego po angielsku dziecięcego chórku), całość jest bardzo równa. Do tego stopnia równa, że nie dzieje się tam zbyt wiele. Jednak nie mam wątpliwości, że właśnie tak miało to brzmieć – prosto i niewymuszenie.

Gdzie zatem tu błyszczy John Porter? Rzecz jasna, w starciu na możliwości wokalne. Bo Nergal, próbując śpiewać tubalnym głosem, brzmi tu wręcz komicznie. Ten facet potrafi potężnie i mocno zaśpiewać (co udało mi się usłyszeć na żywo na koncercie Behemoth), ale głównie technikami growlowymi. Porter natomiast robi swoją robotę bez przesadzania i takiego kupujemy od razu. Mamy tu też wyraźny rozrzut stylistyczny między utworami w których śpiewa Porter, a w których śpiewa Nergal. W kawałkach Johna jest pełno wpływów bluesowych – u Darskiego dominuje mrok i biblijne nawiązania w tekstach (co singlowy My Church Is Black jest podręcznikowym przykładem), czyli to samo co serwował nam z Behemothem, tylko tym razem ubrane w country-folk.

Wielbiciele Johna Portera szybko się do tej płyty przekonają, fanom Behemoth może być już trochę nie po drodze. Warto jednak podejść do tej płyty bez żadnych uprzedzeń, bowiem panowie z dwóch różnych muzycznych światów stworzyli intrygujący i spójny materiał, pełny brzmień nawiązujących do klasyki rocka.

A na pytanie zadane przeze mnie w tytule, panowie odpowiedzieli w jednym z wywiadów: „w zależności, ten który z nas jest w lepszej formie„. To jak dla mnie, na tej płycie tytuł „that man” przysługuje zdecydowanie Nergalowi.


(fot. Oskar Szramka)